Losy ludności żydowskiej w Olsztynie w czasie II wojny światowej

Strona główna » Dokumentacja dziejów » Losy ludności żydowskiej w Olsztynie w czasie II wojny światowej

wielkość tekstu:A | A | A

Tuż przed wybuchem II wojny światowej Olsztyn zamieszkiwało ok. 150 obywateli polskich narodowości żydowskiej. Przeważali wśródnich handlarze, rzemieślnicy i robotnicy.

Po wkroczeniu wojsk niemieckich w 1939 r. pierwsze akty prawne, zwrócone wyłącznie przeciwko ludności żydowskiej, wydane zostały już w okresie zarządu wojskowego. Zmierzały one do gospodarczego wyniszczenia Żydów. Na terenie Częstochowy i powiatu częstochowskiego rozporządzenia takie wydał szef zarządu cywilnego Rudiger, a realizowali je nadburmistrz Drohberg i Landrat dr Bethke.

Były to obwieszczenie O zakazie transakcji dewizowych oraz rozkaz o Traktowaniu Żydów. Głosiły one, że w życiu gospodarczym musi nastąpić całkowite przyszłe wyłączenie Żydów i przekazanie zakładów w aryjskie ręce. Mogli oni odtąd posiadać jedynie zakłady rzemieślnicze i małe sklepy. Większe przedsiębiorstwa im odebrano.

Bardzo szybko władze hitlerowskie przystąpiły też do wprowadzenia na terenie GG tzw. „samorządu żydowskiego” – Rad Starszych. Powstały one w skupiskach żydowskich, liczących powyżej 500 ludzi, np. w Częstochowie, we Mstowie i w Przyrowie. Rady Starszych stały się bezwolnym narzędziem w ręku Niemców, a niektórzy funkcjonariusze organów wykonawczych żydowskiego samorządu, pragnąc pozyskać względy hitlerowców,   z nadmierną gorliwością wykonywali ich rozkazy. Równolegle z utworzeniem Rad Starszych przystąpili Niemcy do tworzenia żydowskich dzielnic mieszkaniowych–gett, których opuszczanie bez zezwolenia groziło śmiercią.

Getto w Częstochowie utworzone zostało przez Stadthauptmanna dr. Wendlera w kwietniu 1941 r. Posługując się Radą Starszych i żydowską policją porządkową, hitlerowcy ściągali od ludności wyznania mojżeszowego wysokie kontrybucje, rabowali resztki mienia i korzystali  z darmowej, nieopłacanej pracy żydowskich robotników. Niezależnie od tego Niemcy tworzyli także dla Żydów zamknięte obozy pracy przymusowej (np. w Przyrowie).

W miarę jak pogarszała się sytuacja ludności żydowskiej i coraz bardziej niepewny stawał się jej los, wielu Żydów opuszczało getta i szukało schronienia u Polaków w Częstochowie, okolicznych miasteczkach, osadach i wsiach. Podkreślić trzeba, że był to okres, w którym – według hitlerowskiego prawa – obowiązywało już zmodyfikowane rozporządzenie O ograniczeniach pobytu w Generalnym Gubernatorstwie. Przepisy głosiły, że Żydzi, którzy bez upoważnienia opuszczają wyznaczoną im dzielnicę, podlegają karze śmierci. To samo groziło za udzielanie Żydom pomocy.


Olsztyn - prawdopodobnie rodzina żydowska, przed II wojną światową. Archiwalna widokówka pochodzi
ze zbiorów Zbigniewa Biernackiego, właściciela Antykwarni Niezależna
przy ul. Kopernika 4 w Częstochowie.

Liczba Żydów w poszczególnych miejscowościach powiatu ulegała licznym fluktuacjom. Poczynając od pierwszych miesięcy 1940 r. przenosili się tłumnie do Częstochowy Żydzi z miasteczek, osad i wsi. Czynili to wówczas „dobrowolnie”, na podstawie zezwolenia, uzyskanego od Stadthauptmanna w Częstochowie. Szczególnie duży napływ Żydów  z powiatu (w tym z Olsztyna) do miasta zaznaczył się od połowy 1942 roku.

W getcie znaleźli się w opłakanych warunkach. Wielu z nich przybywało z rodzinami, w tym z małymi dziećmi. Przymusowe transporty przybywały we wrześniu 1942 r., miesiącu, w którym miało nastąpić wywiezienie Żydów z getta w Częstochowie do Treblinki.

W okresie od 7 do 12 września przybyli do Częstochowy również Żydzi z Olsztyna, w tym Froim Wajskopf, urodzony 24 marca 1880 r., z zawodu krawiec. Zasadniczym miejscem koncentracji Żydów olsztyńskich było jednak getto w Koniecpolu.

Wrzesień i październik 1942 r. miały przynieść śmierć tysiącom Żydów z Częstochowy i całego wojennego powiatu radomszczańskiego. Getta w Częstochowie i Koniecpolu zostały szybko zlikwidowane, a mieszkańców wywieziono do obozu zagłady w Treblince, gdzie trafili do komór gazowych.

Cała akcja wysiedlania odbywała się według opracowanego przez Niemców planu. Dramatyczny jest opis rozkładu jazdy „pociągów śmierci”: Ciężar: wagony pełne – 800 ton, puste – 600 ton. Żywy ładunek każdego pociągu miał więc wynosić według niemieckich przewidywań – 200 ton. W rzeczywistości transporty przyjmowały „ładunek” większy niż przewidywano. Do ostatniego, który odszedł z Częstochowy 7 października 1942 r., dołączono ponad 1500 Żydów z getta w Koniecpolu, w tym tych pochodzących z Olsztyna.

Dramatyczne wspomnienia z przymusowej podwody mieli mieszkańcy Przymiłowic: Marcin Ucieklak, Józef Tomza i Andrzej Szewczyk, którzy musieli przewozić rodziny żydowskie z Olsztyna na przesiedleńczy transport do Turowa.

Marcin Ucieklak wspominał: Pojechałem furmanką do Olsztyna po rodzinę żydowską Sachela. Był to biedny człowiek z dużą rodziną. Miał kilkoro dzieci, w tym bliźniaki. Ładunek to pierzyna, stare szmaty, garnki. W Turowie gehenna: krzyki gestapowców, ujadające psy, schlorowane wagony podjeżdżających pociągów. Żydzi żegnający sąsiadów Polaków z płaczem, który zostaje do końca życia. Część rodziców na siłę wkłada w ręce małe dzieci, aby furmani zabrali je ze sobą, żeby nie musiały wsiadać do pociągu. Niemcy nie pozwalają. Krzyczą, biją kolbami karabinów i strzelają. Widok tego wydarzenia jest przerażający.

W przededniu tych wydarzeń pewnej liczbie Żydów udało się ukryć przed Niemcami u ludności polskiej. Niektórzy w pierwszym okresie po ucieczce schronili się w lasach (część przypuszczalnie w jaskiniach Sokolich Gór, ale nie ma potwierdzenia tej sytuacji) W miarę jak wzmagały się represje okupanta, Żydzi w licznych przypadkach uzyskiwali – często poprzez sieć polskiego ruchu oporu – „aryjskie papiery” i zmieniwszy miejsce zamieszkania, rozpoczynali nowe życie jak np. Jan Wrocławski z Olsztyna.

Inni czekali na koniec wojny, zamknięci w różnych kryjówkach po domach i mieszkaniach polskich rodzin. Zjawisko to zintensyfikowało się w okresie tworzenia gett, a nabrało szczególnie dramatycznego wyrazu w czasie, w którym hitlerowcy przystąpili do wywożenia ludności żydowskiej do obozów.

Nad mieszkańcami małych kwater, w których ukrywali się Żydzi, a w których nie można było zaangażować dla nich kryjówek, wisiało ciągłe niebezpieczeństwo.

Fabian Fiszoff – Żyd z częstochowskiego getta, znalazł schronienie w mieszkaniu Heleny Gawron w Biskupicach. Pracował w kamieniołomach we wsi Prędziszów, skąd zbiegł. Helenę Gawron znał sprzed wojny i ją właśnie uprzedził o zamiarze ucieczki. Przy jej pomocy ucieczka udała się i znalazł się w mieszkaniu, które zajmowało 5 osób, w tym troje dzieci.

Fiszoff został ulokowany w szafie. Pewnego dnia, kiedy jadł obiad z domownikami, do mieszkania Gawronów weszło kilku Niemców. Fiszoff zdążył w ostatnim momencie wskoczyć do kryjówki, ale policyjny pies, którego jeden z Niemców wprowadził do mieszkania, podbiegł do szafy z głośnym ujadaniem. Sytuację uratował płacz dzieci, które przestraszyły się ogromnego wilczura.

Na prośbę gospodyni Niemiec wziął psa na smycz i odprowadził go. Hitlerowcy domagali się od gospodyni wódki i żywności, ale nie doszli do porozumienia i opuścili mieszkanie. Sytuacja stała się jeszcze bardziej nerwowa, kiedy w ostatnich dniach okupacji w mieszkaniu Heleny Gawron zatrzymali się Niemcy na kwaterze. Fiszoff doczekał jednak wyzwolenia i mógł opuścić Biskupice. Po wojnie mieszkał w Toronto (Kanada).

W Olsztynie ukrywali się także Żydzi z innych terenów przedwojennej Polski. Przykładem może być Frank Mogens z Łodzi. Z zawodu był technikiem tekstylnym. W 1940 r., po odbyciu kampanii wrześniowej, pracował we Lwowie w piekarni państwowej przy ul. Głowackiego. Żona Morgensa z dwojgiem dzieci pozostała w Warszawie, ponieważ Łódź została włączona bezpośrednio do Rzeszy. Morgens wraz z poznaną we Lwowie Walentyną Żak i teściem Henrykiem Lewinsonem, ułożyli plan wyrwania rodziny z warszawskiego getta.


Matka Franka Morgensa, Maria Morgens, Stefka (teściowa), Walentyna Żak, Wisia i Ania (córki Morgensów).
Zdjęcie pochodzi z książki F. Morgensa ,Lata na skraju przepaści, Warszawa 1994, s.135.

Morgens zdobył aryjskie papiery na nazwisko Franciszek Chomczyński, podając się za polskiego oficera. Pod przybranym nazwiskiem chciał zaszyć się gdzieś na głuchej prowincji. Ktoś poradził mu Olsztyn, przede wszystkim dlatego, że było tam łatwiej o żywność. Dzięki protekcji aptekarza z Olsztyna Władysława Pawlika, wynajął dom od pani Butrymowicz na ul. Willowej (aktualnie Kazimierza Kühna), prowadzącej od Olsztyna do Biskupic. Pod osłoną nocy szczęśliwie udało się mu przy pomocy doświadczonych szmuglerów przeprowadzić żonę i dzieci przez mur getta na zewnątrz.

W Olsztynie zamieszkali razem: Frank Morgens (Mieczysław Morgenstern), jego żona Maria, córki bliźniaczki Wisia i Ania, matka Morgensa, jego teściowa Stefania, przyjaciółka domu ze Lwowa, Walentyna Żak, a później przyjaciele, Sasza Winnikow i Sioma. Morgens pracował w tartaku Błażeja Zasady. Świetnie mówiąc po niemiecku, pomagał w porozumiewaniu się w sprawach zleceń. Tak rewelacyjna znajomość tego języka nawet dla Niemców była podejrzana, więc w pewnym momencie zaczął mówić z akcentem, by nie zdradzić swojego pochodzenia. Groźba wykrycia idyllicznej kryjówki w Olsztynie wisiała nad jego rodziną każdego dnia.

Morgens w książce pt. ,,Lata na skraju przepaści” pisze: W sierpniu 1943 r. była też ładna pogoda, co ułatwiło drobne naprawy, niezbędne w gospodarstwie przed zimą. Uwagę dzieci przyciągała koza sąsiadów, która pasła się na sąsiedniej łące. Godzinami karmiły ją trawą przez płot.


Maria Morgens z córkami oraz Lunia Rotszejn.
Zdjęcie pochodzi z książki F. Morgensa ,Lata na skraju przepaści, Warszawa 1994, s.135.

Dzieci, które za swoje jedyne towarzyszki zabaw miały dwie nieco starsze dziewczynki, córeczki właścicielki kozy, rosły w prawdziwie sielskiej atmosferze i przyjemnie było śledzić ich rozwój. Zazwyczaj rozwiązywały swoje problemy wspólnie, bez naszej pomocy, a z obserwacji wynikało, że są nad wiek inteligentne. Otoczone przez sześcioro kochających je dorosłych, z których każde na swój sposób współuczestniczyło w ich rozwoju, czuły się w swoim świecie bezpieczne.

Maria szyła dla nas i naszych przyjaciół, matka reperowała odzież, Stefania i Wala zajmowały się gospodarstwem, a ukryty na strychu Sasza spędzał czas na czytaniu, przyglądał się dzieciom podczas zabawy, karmił ptaki i nie spuszczał z oka dróżek prowadzących do domu od tyłu. Ja zajmowałem się ciężką pracą fizyczną. W atmosferze względnego zadowolenia doczekaliśmy 26 sierpnia.

Rąbałem na podwórzu drewno na zimę, kiedy nadbiegła pani Włodarczykowa, żona kierownika szkoły i zadyszana zapytała, czy wiem, co się dzieje w gminie. Zaprzeczyłem, a ona sapiąc z przerażenia powiedziała:

– Przyszło po was gestapo. Uciekajcie natychmiast! Wszyscy! Będą tu za parę minut. Powiedziawszy to wybiegła. Spokojnie wbiłem siekierę w pieniek, pobiegłem do kuchni, wezwałem wszystkich, łącznie z Saszą, i przekazałem im to, co właśnie usłyszałem. Nie było dokąd uciekać. Było nas za dużo, a małe dzieci utrudniałyby ucieczkę przez pola do lasu. Do chusteczki rozpostartej na stole włożyłem wszystkie nasze kosztowności, w tym 20 dolarów w złocie należących do Saszy. Zrobiłem z tego małe zawiniątko i wręczając je Wali powiedziałem:

– Weź to i ratuj swoje życie – dodając: – Ty nie musisz ginąć razem z nami. Wala spojrzała na moją rękę z zawiniątkiem, pokręciła głową i powiedziała stanowczo:

– Nie, nie zostawię was. Jesteśmy jedną rodziną i co się stanie rodzinie, stanie się i mnie. A potem dodała: – Ale ja ich zagadam, zobaczysz...

Maria zasiadła z powrotem do maszyny, a Wala przy niej. Stefania została w kuchni, a matka na ganku od tyłu, z różańcem w ręku. Dzieci, nieświadome sytuacji, bawiły się na podwórzu. Nie było czasu do stracenia. Jeżeli mieliśmy przeżyć, gestapo nie powinno zobaczyć Saszy, ponieważ rozpoznałoby natychmiast, kim jest. Gdyby wyszło na jaw, że jesteśmy obaj obrzezani, przypieczętowałoby to nasz los. Chwyciłem nóż kuchenny i parę dużych kamieni z ogrodu i pobiegliśmy z Saszą w stronę rowu wykopanego w rogu podwórza. Choć może się to teraz wydawać śmieszne, chciałem się wtedy tam ukrywać możliwie jak najdłużej. Gdyby jednak Niemcy próbowali zabrać moją rodzinę, zamierzałem postawić wszystko na jedną kartę i zaatakować ich.

Dla Saszy i dla mnie, ukrytych w dole i wypatrujących oczy w oczekiwaniu, każda minuta była wiecznością. Idylla sprzed kilku minut zniknęła bez śladu. Czekał nas wszystkich koniec. Spędziliśmy w kryjówce godzinę, a w miarę jak mijały kolejne minuty, lęk ustępował miejsca nadziei. Gestapo tak nie działało. Kiedy przychodziło po kogoś, nie traciło czasu. W końcu zostawiłem Saszę w rowie i wyszedłem na rekonesans, upewniwszy się, że dzieci są po przeciwnej stronie domu. Pobiegłem na strych i stanąłem przy oknie wychodzącym na drogę. Znikąd nie nadchodziły odgłosy samochodów czy ciężarówek. Po chwili dostrzegłem nadchodzącą w pośpiechu Włodarczykową. Zszedłem ze strychu i wróciłem do rąbania drewna. Włodarczykowa przeprosiła, że nas tak przeraziła i powiedziała, że kiedy szła na rynek, spotkała sąsiadkę, która powiedziała jej, że przyjechało gestapo, żeby kogoś zabrać i wskazała ręką mniej więcej w naszym kierunku.

Jak się okazało, nie było to wcale gestapo, ale granatowa policja, która przyjechała zaszantażować rodzinę dentysty Nawrota. Po jakimś czasie odjechała do Częstochowy, pozostawiając Nawrotów w spokoju. Powiedziałem Włodarczykowej, że mam czyste sumienie, więc uznałem, że nie ma powodu do ucieczki. Postanowiliśmy czekać na gestapo i wyjaśnić nieporozumienie. Mimo to podziękowałem jej serdecznie za przytomność umysłu i ostrzeżenie przed domniemanym niebezpieczeństwem. Żadne z nas nie użyło słowa „Żydzi”.

W tej sprawie nie wdawałem się w wyjaśnienia. Przed odejściem poprosiła mnie, żebym po zmierzchu wpadł na pogawędkę. Wieczorem opowiedziałem Włodarczykowi, jak jego żona zaalarmowała „nas wszystkich”, żebyśmy uciekali, a ponieważ nie wiedziałem, dlaczego mielibyśmy uciekać, zostaliśmy. Chciałem tym wyjaśnieniem zdezorientować Włodarczyków na wypadek, gdyby nas podejrzewali o żydostwo.

Uciekłbym, tłumaczyłem, gdyby mi powiedziała, że przyjechali tylko po mnie, ponieważ wiązałbym to ze swoją pracą w podziemiu. A bohaterska decyzja Wali pozostania z nami na dobre i na złe miała dla nas wagę ofiary z życia.

Po wojnie Wala Żak wyjechała do Izraela i zmieniła nazwisko na Ala Sztajnert. 2 maja 1985 r. otrzymała za swoje bohaterstwo w Olsztynie medal Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata, na którym wygrawerowano w językach hebrajskim i francuskim zdanie: "Kto ratuje jedno życie, zbawia cały świat". Posadzono na jej cześć drzewko w Alei sprawiedliwych Instytutu Yad Vashem, pomimo iż twierdziła, że pomogła rodzinie Morgensa nie dlatego, że oczekiwała wyróżnienia, ale uważała to za swój ludzki obowiązek.

Niestety zdarzali się i Polacy, którzy chcieli zarabiać na denuncjowaniu Żydów na gestapo. Morgens również i takie fakty przytacza w swoich wspomnieniach, pisząc: Najwyraźniej nie wszyscy zapomnieli o Żydach. Co najmniej jeden człowiek nie przestał o nich myśleć. Tomza pracownik urzędu gminnego, był jawnym antysemitą, o czym poinformował nas Włodarczyk - kierownik szkoły - wkrótce po naszym przyjeździe do Olsztyna.


Walentyna Żak na spacerze z córkami Morgensów, Olsztyn 1942 r.
Zdjęcie pochodzi z książki F. Morgensa ,Lata na skraju przepaści, Warszawa 1994, s.105

Na ulicy, a niekiedy w gminie, wymienialiśmy uprzejme pozdrowienia, ale unikaliśmy bliższych kontaktów. Nie był członkiem naszej grupy towarzyskiej, nie należał do AK. Był pochodzenia chłopskiego i mówiło się, że należy do Armii Ludowej. Kiedy nadszedł czas wyzbycia się naszej ostatniej wartościowej rzeczy, kuponu wełny na ubranie, powiedziałem o tym Bronisławowi Majowi sekretarzowi Gminy Olsztyn.

Naszej rozmowie przysłuchiwał się znajdujący się w pobliżu Tomza. Okazał zainteresowanie, a po paru tygodniach, ok. 20 czerwca 1944r., po niedzielnej mszy, zjawił się w naszym domu w towarzystwie młodego, dobrze ubranego blondyna i wyjaśnił, że przyszedł porozmawiać o cenie kuponu.

Przedstawił swego towarzysza jako szwagra pana Zawadzkiego. Ów szwagier przyjechał na parę dni z Warszawy do Olsztyna i mógł być tym zainteresowany. Zaprosiłem obu mężczyzn do małego pokoiku za kuchnią. Było tam otwarte okno, które wychodziło na prowadzące do domu schodki. Pokazałem im kupon. Młody mężczyzna obejrzał go dość pobieżnie i zapytał o cenę, która go wyraźnie nie zadowoliła.

Po kilku minutach rozmowy wyszli. Podsłuchałem ich rozmowę przez otwarte okno, kiedy schodzili po schodkach.

Tomza: I co o nich myślisz?

Kwaśniewski: To na pewno Żydzi. Nie ma wątpliwości, znam się na nich.

Serce mi zamarło. Tylko to nam było teraz potrzebne. Czy tyle przeszliśmy, żeby znowu stać się przedmiotem podejrzeń mieszkańców lub, co gorsza, dać się zadenuncjować na gestapo przez któregoś z nich albo zaszantażować przez kogoś działającego z ich podpuszczenia? Wiedziałem, że muszę zrobić coś dramatycznego i to szybko, żeby do tego nie dopuścić. Pobiegłem na strych i powiedziałem Saszy, co wydarzyło się na dole. On także słyszał rozmowę naszych „gości” i był równie przerażony.

Rozważyliśmy różne metody postępowania, w tym rozmowę z Włodarczykiem czy nawet z „Ponurym”(kpt. Jerzym Kurpińskim z AK). A może z Wendem (burmistrzem) czy księdzem Michałowskim (proboszczem)? Każda z tych propozycji miała jakieś wady i dlatego wszystkie odrzuciliśmy. Potrzebny był daleko idący krok, który raz na zawsze przeciąłby wszelkie podejrzenia, że jesteśmy Żydami. Nagle przyszedł mi do głowy pewien pomysł.

Dlaczego nie miałbym się zaprezentować fizycznie jednemu z moich liberalnie nastawionych znajomych jako nieobrzezany, co w Polsce stanowiło niezbity dowód aryjskości? Pomysł ten był może na swój sposób komiczny, ale w tamtych czasach nie skłaniał do śmiechu i poważnie się nad nim zastanawialiśmy. Było dla nas oczywiste, że człowiek, który urodził się katolikiem, nie zrobiłby nigdy tego, co planowaliśmy, ponieważ miałby wcześniej wiele okazji do pokazania się innym, jeżeli okoliczności tego wymagały. My jednak znaleźliśmy się w rozpaczliwej sytuacji i trzeba było bardzo szybko coś zrobić, zanim Kwaśniewski zacznie działać. Sprawą Tomzy miałby się zająć pan Maj, jego zwierzchnik.

Pani Majowa była największą plotkarką w naszej osadzie. W odróżnieniu od swego dyskretnego, milczącego męża, nie umiała zachować dla siebie niczego, co mogłoby wywołać sensację. Myśleliśmy, że ponieważ był w to zamieszany brat pani Zawadzkiej, Majowa pobiegnie ze swoją historią najpierw do niej. O to nam chodziło. Znaliśmy Zawadzką jako przyzwoitą, współczującą kobietę i sądziliśmy, że na pewno odwiedzie swego brata od podjęcia jakichkolwiek pospiesznych kroków. To było najważniejsze. Reakcje innych to był dalszy kłopot. Pierwszą osobą, którą postanowiłem odwiedzić, był Bronisław Maj.

Nie będę się tu wdawał w szczegóły „operacji”, powiem tylko, że wymagała zastosowania skóry z szyjki kurczęcia oraz sproszkowanej cegły jako źródła koloru, i zakończyła się pełnym sukcesem. W poniedziałek wieczorem odwiedziłem Maja i opowiedziałem mu o wizycie Tomzy i Kwaśniewskiego. Przytoczyłem ich słowa i podkreśliłem, że z powodu moich związków z AK trzeba będzie niezwłocznie zająć się tą sprawą.

Powiedziałem, że przychodzę do niego jako przyjaciela i sekretarza gminy z prośbą o przysługę. Wiem, że to będzie żenujące dla niego, dla mnie, ale chciałbym mu się pokazać na dowód, że jestem katolikiem. Postanowiłem to zrobić, żeby raz na zawsze rozproszyć wszelkie wątpliwości, co do mnie i mojej rodziny. A potem zrobiłem to, co zapowiedziałem. Protestował i udawał, że nie patrzy, ale zauważyłem, że rzucił w moją stronę szybkie spojrzenie.

Tego wieczora, podczas gry w karty u Włodarczyka, Kostek Baranowski popatrzył na mnie, pokręcił głową i powiedział:

– Niewiarygodne, niewiarygodne.

Przypuszczam, że chciał powiedzieć: – Oto, do czego doszliśmy.

– Ale pan przecież nawet nie spojrzał – odparowałem.

– Nie mogłem się powstrzymać i zerknąłem – przyznał się. To, co zrobiłem, było błędem taktycznym, ale udało się. Prawdziwy Polak – katolik nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Chociaż nie wiem, jakie uwagi padły pod moją nieobecność, jestem pewien, że wydarzenie było omawiane z innymi członkami grupy.

Po wojnie wyznałem panu Majowi swoje „fałszerstwo”. Oznajmił, że dowiedział się o naszym żydostwie po naszym wyjeździe z Olsztyna i nie mógł sobie wytłumaczyć tego, co widział. Teraz już rozumie, powiedział, i dodał żartobliwie, że sądząc po znakomitych rezultatach, jakie osiągnąłem na sobie, mogłem zarobić mnóstwo pieniędzy prowadząc „warsztat remontowy” dla Żydów.

Według Andrzeja Zawadzkiego, nazwisko Kwaśniewski powinno brzmieć: „Eugeniusz Kwaśkiewicz. On oraz jego żona Jadwiga przenieśli się wraz z teściami do Olsztyna pod koniec okupacji. Teść Kwaśkiewicza o nazwisku Mydlarz był przed wojną nauczycielem na Wileńszczyźnie. Mydlarzowie mieszkali jakiś czas u Zawadzkich podobnie jak Kwaśkiewiczowie, a następnie u Szymona Nietresty i w willi u Trawińskich. Żyli wówczas jak wszyscy z czego się dało, żona Kwaśkiewicza jakiś czas piekła ciasta (ale kogo na ciasto było stać?). Tylko handel mógł dawać jakiś dochód pozwalający na przeżycie tych ciężkich czasów. Eugeniusz Kwaśkiewicz z wykształcenia był poligrafem, pracował w różnych zakładach poligraficznych m.in. w Mennicy Polskiej w Warszawie. Zmarł w końcu lat siedemdziesiątych. Pochowany na Bródnie, w Warszawie”.

W Olsztynie ukrywały się także inne rodziny żydowskie. Na przykład na ul. Willowej w domu z cegły, własności pani Milnikel, przeszło 60-letniej wdowy, folksdojczki, lokatorką była pani Michalska, (przybrane nazwisko), która miała 7–letniego syna. Miał jasną skórę i semickie rysy. Mąż pani Michalskiej także przeżył wojnę w Olsztynie i cała rodzina wyemigrowała potem do Ameryki.

Oto jak Morgens wylicza następne rodziny żydowskie zamieszkujace w Olsztynie w czasach okupacji: Nazwisko sędziego Horskiego wymawiano z szacunkiem, któremu towarzyszyło niezrozumiałe dla nas na początku porozumiewawcze spojrzenie. Ten łysy, przygarbiony, przeszło 60–letni mężczyzna o rumianej twarzy, był pełen godności, ale nieco pozbawiony wyrazu. Jego niski głos i poważny sposób mówienia pasowały do sędziego. Można go sobie było łatwo wyobrazić w sądzie, prowadzącego sprawę. Miał rudawe włosy, ciężkie powieki i dość mięsisty nos. Od razu, kiedy go zobaczyłem, zrozumiałem wyraz twarzy przybierany przez ludzi, którzy o nim mówili. Było dla mnie oczywiste, że on także jest Żydem. Również jego żona i córka miały semickie rysy. Horscy przenieśli się do Olsztyna z Krakowa na początku 1941 r., co mnie bardzo uspokajało. Poczuliśmy się znacznie bezpieczniej na myśl, że człowiek z taką twarzą może uchodzić za Polaka i że ci, którzy podejrzewali go o żydostwo, nie donieśli na niego na gestapo.

Olsztyn, odległy o zaledwie 16 km od Częstochowy i mający mniej niż 2000 mieszkańców, nie mógł dentyście zapewnić godziwego utrzymania. Mimo to żył tu dentysta. Kiedy otworzyliśmy drzwi jego gabinetu przy ul. Willowej, wiedzieliśmy, że mamy do czynienia z jednym z nas.

Dr Nawrot był średniego wzrostu i miał ciemne włosy. Jego twarz, choć nie typowo żydowska, nie była też słowiańska. Jego niska, pulchna, smagła żona i mały syn nie przeżyliby spotkania z gestapo. Mimo to dr Nawrot praktykował w Olsztynie przez prawie 2 lata bez żadnego incydentu.

W Olsztynie ukrywał się także Czesław Augustyniak (przybrane nazwisko) z narzeczoną Renatą, uciekinier z obozu zagłady w Treblince. Pomogło mu, że przed wojną, w latach 20–tych był kapitanem Żandarmerii Wojskowej. Dziwnym zbiegiem okoliczności spotkał w Olsztynie szeregowca z tego samego pułku, niejakiego Sikorskiego. Mieli co wspominać, ponieważ służyli pod tym samym dowództwem. Czesław miał bardzo mocne alibi, ale chciał je dodatkowo wzmocnić, więc znikał co jakiś czas na parę dni, by stworzyć wrażenie, że zajmuje się czymś ważnym w AK. Kiedy Sikorski wpadał na kieliszek, mówiono mu, że pan kapitan wyjechał służbowo. Andrzej Zawadzki wspomina o tym jak jego ciotka Janina Płowecka żona przedwojennego prokuratora – piastującego te funkcje wcześniej w Piotrkowie Trybunalskim i Łomży, Henryka Płoweckiego, przyczyniła się do przechowania w Olsztynie dwojga Pań – Żydówek. Pierwsza to Maria Żadziewicz – żona lekarza – mieszkała jak pisze A. Zawadzki (...) u nas od 1941 do 1945 r. Po wyzwoleniu oddała nam swoje mieszkanie w Łodzi przy ulicy Piotrkowskiej nr 32 - mieszkanie olbrzymie, ale mieszkało tam już w styczniu 1945 r. 6 rodzin. Z tego powodu przenieśliśmy się do Gliwic. Pani Maria Żadziewicz wyjechała do Francji – do Paryża skąd przysyłała nam jedną kartkę po wyzwoleniu. Później kontakt z Panią Marią urwał się. Drugą Żydówką, która zamieszkiwała z nami w Olsztynie była Pani Katarzyna Cybulska, jej obecność trwała tylko 3 tygodnie. Miała jednak tak oczywiste i charakterystyczne rysy semickie, że rodzice po prostu bali się o własne życie, także została za pośrednictwem ciotki Płoweckiej przemieszczona w inne miejsce.


Frank Morgens na ćwiczeniach wojskowych w 1936 roku.
Zdjęcie pochodzi z książki F. Morgensa ,Lata na skraju przepaści, Warszawa 1994, s.27.

Niemcy orientowali się, że Żydzi znajdują skuteczną pomoc u ludności polskiej i starali się temu zapobiec. Każdy Żyd schwytany poza terenem getta, był zabijany bezpośrednio na miejscu lub krótko potem na podstawie wyroku Sądu Specjalnego (Sondergericht). Również Polacy przechowujący Żydów byli stawiani przed sądem, który orzekał wyrok śmierci lub byli bezzwłocznie, razem z Żydami, zabijani przez niemiecką policję.

26 września 1942 r. Kreishauptmann Driesen z Radomska wydał do burmistrzów powiatu, w tym do Władysława Wende z Olsztyna, okólnik następującej treści: Do wszystkich Burmistrzów powiatu wraz z miastem Radomsko. Dot.: Ukrywania zbiegłych Żydów przez Polaków. Doświadczenia ostatnich tygodni dowiodły, że wielu Żydów ucieka z żydowskich dzielnic mieszkaniowych, aby ujść ewakuacji. Tych Żydów na pewno ukrywają Polacy. Upraszam Pana jak najdobitniej uświadomić mieszkańców Pańskiej gminy, że każdy Polak, który przyjmie do siebie Żyda, wykracza przeciw 3 rozporządzeniu o ograniczeniu pobytu w Generelnym Gubernatorstwie z dn. 15.X.1941 r. Dz. Rozp. GG. Str 595. Również za pomocników należy uważać tych Polaków, którzy zbiegłym Żydom nie udzielają wprawdzie schronienia, to jednak zaopatrują ich w żywność lub sprzedają im środki żywnościowe. W takich wypadkach Polacy karani będą śmiercią.

Przykładem tego działania może być sytuacja z Turowa. Przy pilnowaniu transportów kolejowych i przeciwdziałaniu kradzieży na kolei, Niemcy zatrudniali wielu robotników. Jakiś niegodziwiec doniósł, że Nabiałkowie przetrzymują w stodole rodzinę żydowską. Prawie natychmiast pojawił się niemiecki oddział, który zastrzelił gospodarzy, ich jednego syna i całą rodzinę żydowską.

W Olsztynie zakonnice ze Zgromadzenia Sióstr Najświętszej Rodziny z Nazaretu, oprócz prowadzenia tajnych kompletów, ratowały również żydowskie dzieci. Polskie zakonnice były dla  nich matkami, nawet jeśli słowo „mama” nie było w powszechnym użyciu. Chrzciły więc dzieci żydowskie, czyniąc tak, jak czynią to wszystkie chrześcijańskie matki, kiedy życie ich dzieci znajduje się w niebezpieczeństwie. Wydawało im się, że chrzest jest w takich wypadkach czymś w rodzaju „przepustki” do raju. Nie zawsze się jednak udawało.

Mała Janeczka Kapral przechowywana u Sióstr Nazaretanek, mówiła tak do siostry Elizy Malczyk: Ja tak chcę, żeby wszyscy mnie kochali! Zapewniałam zawsze – wspomina siostra – że wszyscy ją kochaliśmy. Niestety, nie mogłam jej obronić. Jednego dnia podjeżdża pod nasz domek w Olsztynie auto, wysiadają Niemcy. Patrzę i biegnę. Pod ścianą stoi Janeczka, zda się paluszki wbijają się w ścianę. Wpadam do werandy. Dwóch Niemców – jeden trzyma dziecko, a drugą ręką karabin maszynowy. Tłumaczę, że to pomyłka. Chciałam ją ochrzcić – nic mi się nie udało. Zabrali ją do auta. Dziś jeszcze widzę, jak biedactwo się opierało, w piasek zapadały się małe nóżki.
Rodzice Janeczki zostali aresztowani – dodała inna siostra, Rozmaria Werblińska – zdradzili miejsce pobytu dziecka, a ponieważ było to w Olsztynie, tu przyjechało gestapo i ją zabrało. Bardzo żałowałam, że jej nie ochrzciłam. Chciałyśmy to zrobić, ale gestapowcy zabronili.

W czasie II wojny światowej, największy wpływ na mieszkańców Olsztyna miał ksiądz proboszcz Józef Michałowski. Frank Morgens w książce pt. „Lata na skraju przepaści” tak opisuje ks. Michałowskiego z czasów wojny Około sześćdziesiątki, średniego wzrostu, szczupły, w okularach, wzbudzał szacunek, gdy szedł ulicą i życzliwie pozdrawiał swoich parafian. W swoich kazaniach w latach 1942-1944, jego apele o ratowanie życia i nie wydawanie współobywateli nardodowości żydowskiej dodawały siły i odwagi i pomogły wytrwać. Donos na Gestapo na temat treści kazań oznaczałby dla księdza Michałowskiego w najlepszym wypadku obóz. Pozostał jednak nieustraszony i nieugięty w swej działalności. Dyktowały mu to jego sumienie i wiara.

W 1968 r. Frank Morgens ukrywający się podczas II wojny światowej w Olsztynie odwiedził ks. Michałowskiego w Domu dla Księży Emerytów w Częstochowie. Morgens pisze o tym spotkaniu: Miał wtedy 86 lat i tracił wzrok, ale nie pamięć. Poznał mnie i objął z całej siły. Jego łzy zostawiły na mojej marynarce wilgotne plamy. Nie było końca pytaniom o wszystkich członków rodziny, których pamiętał z imienia. Kiedy zapytałem go o warunki życia w Domu, nie narzekał, ale wspominał, że zima była sroga i trudna. Po przyjeździe do Nowego Jorku posłaliśmy mu komplet wełnianej bielizny, szalik, rękawiczki i skarpetki i - oddzielnie trochę pieniędzy. Po kilku miesiącach otrzymaliśmy liścik z podziękowaniem za odzież i z błogosławieństwem, zwierającym jednak uwagę, że nie potrzebuje pieniędzy. Po kilku miesiącach pieniądze wróciły. Umarł dwa lata później. Był jednym z wielkich ludzi.

W latach 1939-1945 uratowano w Olsztynie, kilkadziesiąt osób narodowości żydowskiej. Przeżyli wojnę dzięki heroizmowi olsztyńskiej społeczności.

Bibliografia:

Bartoszewski W., Lewinówna Z., Ten jest z ojczyzny mojej. Polacy z pomocą Żydom 1939–1945, Warszawa 2007.

Chrapońska W., Maligłówka A., Olsztyn - Lepiej suchego chleba zjeść niż wojny doczekać, Film zrealizowany w ramach konkursu Koledzy ze szkoły, znajomi z sąsiedztwa. Można go zobaczyć m.in. na stronie internetowej: www.sztetl.org.pl

Informacja Andrzeja Zawadzkiego, zamieszkałego w Koniecpolu, Rękopis w posiadaniu autora.

Kurek–Lesik E., Gdy klasztor znaczył życie, Kraków 1992.

Morgens F., Lata na skraju przepaści, Warszawa 1994.

Pietrzykowski J., Hitlerowcy w powiecie częstochowskim, Częstochowa 1972.

Pietrzykowski J., Zbrodnie hitlerowskie na ludności żydowskiej powiatu częstochowskiego (1939–1945), [w:] Ziemia Częstochowska, t. VIII/IX, Katowice 1970.

Relacja na podstawie wspomnień śp. Marcina Ucieklaka, zamieszkałego w Przymiłowicach.

Opracowanie: Marek Romański

Strona główna Drukuj dokument

Ilość filmów: 14
dalej
Wyszukiwarka
na stronie   w aktualnościach
link
Ciekawostki

Na terenie gminy Olsztyn znajduje się największy rezerwat na Jurze - SOKOLE GÓRY, a w nim najgłębsza znana jurajska jaskinia STUDNISKO o głębokości ...dalej

Sokole Góry
Ogloszenia
  • link link link link link link link link link link
  • link
Urząd Gminy Olsztyn (C) 2018