Strona główna » Dokumentacja dziejów » Warszawiacy w gminie Olsztyn cz. I
31 lipca 1944 r. Rosjanie podeszli pod Pragę, którą od centrum Warszawy dzieliła tylko Wisła. Podziemie AK–owskie pod dowództwem gen. Tadeusza Bora–Komorowskiego otrzymało rozkaz powstania przeciwko Niemcom. Rozkaz wykonano 1 sierpnia 1944 r. o godz. 17.00. Prawdziwym celem zrywu było ustanowienie polskich władz odpowiedzialnych przed polskim rządem emigracyjnym w Londynie, co uprzedziłoby stworzenie rządu pod dyktando Rosjan. Reakcją Rosjan na coś, co w intencji było głównie zabiegiem politycznym, było powstrzymanie natarcia i pozostawienie Polaków samych na polu bitwy.
W 3 dniu powstania przyszedł rozkaz, by wszyscy olsztyńscy członkowie AK pozostali na miejscu w stanie gotowości. Wiadomości dochodzące codziennie z Warszawy wszelkimi możliwymi drogami przekazywano z ust do ust, a co kilka dni goniec informował o sytuacji lokalną komórkę AK. Niemcy zabarykadowali się na posterunku przy obozie jenieckim w Olsztynie i zatrzasnęli okiennice. Powstanie było jedynym tematem rozmów w gminie Olsztyn, o wszystkim innym dosłownie zapomniano. Miejsce plotek zajęły dobre i złe wieści z Warszawy .
W toku Powstania warszawskiego, we wrześniu 1944 r., nastąpiły silne niemieckie działania przeciwpartyzanckie m.in. w lasach złotopotockich. W południe, 11 września 1944 r. w lasach nadleśnictwa Zrębice został okrążony z trzech stron Samodzielny Batalion Partyzancki „Skała” (dowódca mjr Jan Pańczakiewicz był nieobecny, zastąpił go por. Ryszard Nuszkiewicz ps. „Powolny”), zdążający z Miechowskiego na pomoc walczącej stolicy. Ponad 400 partyzantów stoczyło kilkugodzinny bój z liczącymi ok. 4000 ludzi oddziałami nieprzyjaciela. Do najcięższych walk doszło na odcinkach obrony kompanii „Huragan” oraz „Grom” – „Skok”. W późnych godzinach popołudniowych batalion „Skała” zdołał wyjść z okrążenia na północ, za linię kolejową Kielce–Częstochowa. Poległo 12 partyzantów, a kilkunastu zostało rannych. Z dalszego marszu na Warszawę jednak zrezygnowano .
Niemcy przestali osobiście zjawiać się w tartaku Błażeja Zasady w Olsztynie i porozumiewali się telefonicznie z prowadzącym go Frankiem Morgensem. Nie przychodzili także do knajpy Michała Szostakowskiego na rynku. Kierowcy ciężarówek niemieckich byli bardziej uzbrojeni niż zwykle. Widać było u Niemców objawy paniki, co niezmiernie cieszyło miejscowych.
Przytłaczająca przewaga militarna okupanta i bezczynność Rosjan sprawiły, że wynik powstania był do przewidzenia. Polacy walczyli mężnie, zagrzewani do walki duchem patriotyzmu. Skapitulowali, kiedy zabrakło broni, żywności i materiałów sanitarnych. Miasto obrócono w perzynę, a resztki ludności wypędzono. Młodych wywieziono na roboty do Niemiec, a większość starych, chorych i rannych znalazła się pod opieką Polaków poza Warszawą .
Po upadku powstania w październiku 1944 r., postępowanie Niemców wobec mieszkańców gminy Olsztyn jakby nieco się zmieniło. Nie urządzano łapanek, nie wyznaczano kontyngentów ani nie ustalano limitów ludzi, którzy mieli wyjechać przymusowo na roboty. Nowy komendant żandarmerii w Żarkach, Czech – Bereziczek, nie opuszczał miasteczka, nie przejawiał w ogóle żadnej działalności, co częściowo można tłumaczyć obawą o podzielenie losu swojego poprzednika Schmidta, zlikwidowanego przez AK, a częściowo też tym, że AK nie dawało mu powodów do interwencji.
W tym czasie zostali wezwani na specjalną naradę do Radomska burmistrzowie i sekretarze gmin. Z przemówieniem wystąpił przed nimi sam Kreishauptmann. Szczegóły znane są z relacji sekretarza gminy Olsztyn, Bronisława Maja. Przemówienie było utrzymane w tonie obłudnej przyjaźni, życzliwości dla Polaków i współczucia dla dzielnych, ale obałamuconych patriotów, którzy winni znaleźć jak najserdeczniejsze przyjęcie.
W przemówieniu były zawarte akcenty pojednania polsko–niemieckiego w obliczu nawały bolszewickiej, która niesie pożogę, gwałty i zarazę. Malując ten obraz grozy, Niemiec spoglądał ukradkiem na twarze słuchaczy, ciekaw wrażenia, jakie na nich uczynił, a wiadomo było, że na wieść o zmianie układu sił trwoga ogarniała serca co bardziej „zasłużonych” burmistrzów. Wreszcie zakomunikowano, że władze niemieckie zdecydowały się ewakuować część ludności Warszawy z uwagi na konieczność przygotowania umocnień obronnych.
Poszczególnym gminom przyznano limity wysiedlonych osób, które musiały być bezdyskusyjnie przyjęte. Oświadczono równocześnie, że ze względu na toczące się działania wojenne władze niemieckie nie mogą zagwarantować wysiedlonym żadnych środków utrzymania. Dla gminy Olsztyn „limit” ten wynosił 250 osób (faktycznie przybyło ich 430). Pierwsze kroki po wyjściu z urzędu, burmistrz Gminy Olsztyn Władysław Wenda skierował do restauracji. Wracał do Olsztyna pijany, w ponurym nastroju, bełkocząc bez przerwy: Koniec sekretarzu, teraz już koniec!
W pracach przygotowawczo–organizacyjnych, do których przystąpiono 3 dni po powrocie władz gminnych z Radomska, wziął udział Mieczysław Prażmowski jako szef Rady Głównej Opiekuńczej na gminę Olsztyn. Powstał Gminny Komitet Pomocy Ewakuowanym z Warszawy.
Prażmowski wspominał: Potworzyliśmy gromadzkie i wiejskie komitety, którym z kolei, w zależności od stopnia zamożności gospodarzy, przydzieliliśmy limity ewakuowanych. W skład tych komitetów wchodzili zazwyczaj sołtysi i nauczyciele, którzy przeprowadzali rozmowy z gospodarzami i ustalali ilość osób, jaką mogli przyjąć poszczególni gospodarze.
Nie wszędzie przewodniczący dawali sobie z tym radę i zwracali się o pomoc do gminy. Jeździłem więc po różnych wsiach, odbywałem rozmowy z chłopami, prosiłem, przemawiałem do uczuć ludzkich i obywatelskich ze zmiennym szczęściem i skutkiem. Otrzymywałem jednego dnia zgodę na przyjęcie 2–3 osób w jednym gospodarstwie, aby nazajutrz wczesny rankiem przyjmować już odwołanie poprzedniej decyzji. Najbardziej oporni byli chłopi najbogatsi we wsi, najmniej pomagały łagodne słowa i perswazje. Tylko zdecydowane nakazy, słowa ostre, często wulgarne nawet, przynosiły efekty.
Prawie 2 tygodnie trwały te denerwujące, pełne napięcia przetargi, które doprowadziły mnie do zupełnego prawie wyczerpania i przerwania tajnego nauczania. Trzeba było przecież jeszcze wyznaczyć podwody we wsiach, które w wyznaczonym nam terminie, ciągle jeszcze nieznanym, odebrać mogłyby wysiedleńców ze stacji Turów.
Na wszelki wypadek w niektórych szkołach zarezerwowaliśmy izby lekcyjne oraz remizę straży pożarnej, w której przygotowano prowizoryczne noclegi. Najwięcej energii w pracę organizacyjną włożył sekretarz Bronisław Maj, burmistrz zajęty był innymi sprawami – gromadzeniem dobytku. Zresztą pił teraz coraz więcej, tak, że rzadko można go było spotkać trzeźwego, nawet w godzinach urzędowania.
Nareszcie, dokładnej daty już nie pamiętam, (8 października 1944 r. – przyp. aut.) otrzymaliśmy wiadomość z komitetu obwodowego w Częstochowie, że należy się spodziewać pociągu z wysiedlonymi w godzinach popołudniowych (była to niedziela). Przez cały czas byłem w kontakcie z dyżurnym ruchu Pawlikiem, który w tym dniu pełnił służbę na stacji. Z Olsztyna przybył dwoma samochodami ciężarowymi wypożyczonymi od właściciela młyna, Błażeja Zasady, cały „sztab”.
Ze wszystkich wsi nadjeżdżały podwody i gońcy na rowerach zrekrutowani do pomocy spośród moich starszych uczniów. Już prawie o zmroku wtoczył się na stację i zjechał na boczne tory pociąg złożony z jednego wagonu osobowego i kilkunastu odkrytych wagonów towarowych. Przez dłuższy czas nikt nie wychodził z pociągu. Wreszcie otworzyły się drzwi wagonu osobowego, podeszli do nas jacyś dwaj kolejarze i zapytali, czy mamy ludzi, którzy mogliby rozładować ten transport, tzn. wynieść ludzi na noszach. Sami otworzyliśmy zaraz drzwi pierwszego wagonu.
To co ujrzeliśmy oddaje chyba najpełniej potoczne określenie – ścięło nas z nóg. Na noszach i pryczach wśród słomy, okryci szarymi kocami i brudnymi szmatami leżeli ludzie, których, gdyby nie ciche jęki i wołanie o wodę, może było wziąść za trupy niż żywe istoty. Szaroziemiste twarze wykrzywione bólem półprzymknięte oczy, silne spieczone wargi i te nieustanne jęki, których wspomnienie nie pozwala mi dziś jeszcze pisać tych słów bez wzruszenia. Wszystko to świadczyło o straszliwych przeżyciach tych ludzi. Najbardziej przerażała nas świadomość, że nie będziemy mogli przyjść im z pomocą, bo na taką rzeczywistość nie byliśmy przygotowani.
Połączyliśmy się z Komitetem Obwodowym w Częstochowie, aby przekazać swoje wątpliwości, ale tutaj zaapelowano do nas tak gorąco i przedstawiono równie tragiczne położenie Komitetu, że wyraziliśmy zgodę na przyjęcie nieszczęśliwców, którzy, jak dowiedzieliśmy się później, byli 5 dni w podróży.
Był to transport ewakuowanego z Warszawy przytułku dla starców z ul. Koszykowej. Jego kierownikiem był dr. S. Wraz z transportem przybyło trochę ukrywających się Żydów, sporo różnych niebieskich ptaków, o czym przekonaliśmy się później i ksiądz kapelan, pulchniutki, różowiutki (aż dziw!), bardzo ugrzeczniony, odbijający od nędzy otoczenia nie tylko zdrowym wyglądem, ale również przyzwoitym ubraniem. Towarzyszyły mu dwie młode i przystojne asystentki, również dobrze ubrane, których wygląd i zachowanie świadczyły, że mogły nadawać się do wszystkiego, prócz opieki nad starymi i chorymi ludźmi.
Rozładowywanie trwało do późnych godzin wieczornych. Nosze z chorymi wystawiano na trawę przy bocznym torze kolejowym, skąd zabrani zostali na samochody i odwiezieni do remizy strażackiej oraz do szkoły w Olsztynie. Tam chorzy otrzymali gorący posiłek .
W tych okolicznościach gmina Olsztyn otrzymała swój „przydział” mieszkańców Warszawy. Serce się krajało na widok słabych i chorych 80–latków na siennikach rozłożonych na podłodze w punkcie przyjęć. W ciągu jednego dnia każdej miejscowej rodzinie przydzielono jedną osobę. Ludzie zaangażowani w AK byli zwolnieni z udziału w tej akcji, prawdopodobnie ze względów bezpieczeństwa . Do gminy Olsztyn wspomniany ks. Stanisław Maciejewski, który sam zamieszkał w domu Sióstr Nazaretanek, skierował 430 osób. 300 rozmieścił po wsiach. Pozostała liczba 130 osób, łącznie z koniecznym personelem, tworzyła szpital dla starców, kompletnie niedołężnych, leżących, chorych, których nigdzie rozmieścić się nie dało.
Szpital ten stanowił ośrodek, z którego roztaczało się opiekę nad okolicą. Informacje Mieczysława Prażmowskiego i Franka Morgensa potwierdza m.in. dramatyczny list z 12 października, w którym ks. Maciejewski pisze do prezesa Polskiego Komitetu Opiekuńczego w Warszawie, J. Machnickiego, o wywiezieniu starców, kalek, matek z dziećmi i sierot z Warszawy w okolice Częstochowy i sytuacji w nowym miejscu pobytu:
Wielce szanowany Panie Prezesie!
Wierny włożonym na mnie obowiązkom, prowadzę dalej prace, z których uważam sobie za obowiązek złożyć krótkie sprawozdanie.Po wielu zabiegach u władz niemieckich wyruszyłem z Warszawy pociągiem, z pominięciem Pruszkowa, w okolice Częstochowy. Transport wynosił około 1000 ludzi, naszych podopiecznych ze wszystkich schronisk i zakładów II rejonu, i składał się z: 1. niedołężnych starców i kalek (w tym około 100 na noszach). 2. matek z niemowlętami i ciężarnych, 3. około 30 sierot zupełnych. 4. personelu, noszowych, magazynów podręcznych, aptek itd.
Na stacji Stradom rozładowałem transport, kierując około 500 ludzi zdrowych i starców chodzących do miasta Częstochowy i wsi okolicznych: 30 osób ciężko chorych umieściłem w szpitalach miejscowych. W czasie transportu zmarły 3 osoby. Reszta, w ilości 430 osób, przyjechała do Olsztyna jako miejsca przeznaczenia. Olsztyn jest to mała osada składająca się z kilkunastu domków, 4 km od stacji.
Na miejscu rozmieściłem 300 osób po wsiach, pozostała ilość 130 osób, łącznie z koniecznym personelem, tworzy szpital dla starców, kompletnie niedołężnych, leżących, chorych, których nigdzie rozmieścić się nie uda. Szpital ten stanowi ośrodek, z których roztacza się opiekę nad okolicą.
Okolica biedna, ziemia nieurodzajna, domy przeładowane uchodźcami. Sytuacja nasza jest bardzo trudna, a władze tutejsze bezradne. Tworzą komitety lokalne, nawiązują łączność z RGO w Radomsku i Częstochowie– skutki minimalne, potrzeby zaś ogromne.
Wielce Szanowny Panie Prezesie! Znając życiowe podejście Jego do każdej sprawy godnej poparcia, zwracam się z gorącą prośbą o pomoc w krwawym wysiłku gromadki ludzi, która z całkowitym zaparciem wzięła na siebie ciężar ponad siły.Oczekujemy rychłej pomocy w gotówce, która by pozwoliła na opędzenie potrzeb najkonieczniejszych. Jak obliczam, na razie starczyła by na suma około 30.000 złotych.
Z każdego grosza zobowiązuje się wyliczyć. Oświadczam, że żadna złotówka nie zostanie użyta bezcelowo.
Wierzę mocno, że apel mój nie pozostanie bez konkretnej odpowiedzi, w przeciwnym razie praca nasza dotychczasowa poszłaby na marne, a nieszczęśliwi ludzie zdanie na pastwę losu. Raczy przyjąć Pan, Szanowny Panie Prezesie, wyrazy głębokiego szacunku i poważania.
Ks. St. Maciejewski
Olsztyn pod Częstochową
W czasach międzywojennych w Jaskini Towarnej, zwanej także Jaskinią Niedźwiedzią, znaleziono szczątki niedźwiedzi jaskiniowych i ślady pobytu ludzi ze ...dalej